Dominika ze smoczkiem.
Magiczny smoczek a raczej smoczki, były nieodłączną częścią mojego dziecka przez około dwa lata. Dosłownie częścią, bo prawie się z nimi nie rozstawała. Zmieniały się ich marki (najczęściej Nuk lub Canpol}, kolory lub rozmiary, ale zawsze mieliśmy kilka sztuk pod ręką.
A gdy nagle poginęły? Apokalipsa w porównaniu z rozkrzyczanym maluchem, to pikuś!
Obie dziewczyny dostały te cudowne wynalazki, kiedy odkryły do czego mogą służyć małe paluszki, zwane kciukami. I kiedy Kinga, po dwóch dniach użytkowania pluła smokiem na odległość, Misia tak się przyssała, że nie mogła się oderwać przez dwa lata.
Szczerze, do końca nie przypominam sobie jak to było, kiedy zabraliśmy jej smoczki, więc albo obeszło się bez sensacji albo to było tak traumatyczne przeżycie że mój mózg wymazał je z pamięci w odruchu samoobrony.
Niestety, kiedy zabraliśmy smoki, Dominika zaczęła obgryzać paznokcie. Nie pomogły żadne persfazje, prośby ani magiczne sposoby. Obgryzanie trwało jakiś rok, aż pewnego dnia odkryłam, że w końcu mam co obciąć! Był to dla mnie swego rodzaju szok! Nie było paznokietków aż tu nagle, są!
Czy to dlatego, że sobie odpuściłam i przestałam stresować i siebie i ją?
Do dzisiaj zastanawia mnie, dlaczego jedne dzieci nie potrzebują smoczka a inne, nie mogą bez nich normalnie funkcjonować.Czy zależy to od charakteru, środowiska?
A może po prostu z potrzeby cmokania?
W końcu, kto z dorosłych nie żuje gumy?!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz